Ślub all'italiana, czyli opowieść o moim największym kulturowym rozczarowaniu.
Ach te włoskie śluby...tysiące zaproszonych gości, muzyka na żywo,
tańce, zabawy a do tego wszystkiego pyszne jedzenie i alkohol lejący się
strumieniami. Skąd w mojej głowie wykreował się taki obraz włoskiego wesela??
Kto jest winny? Telewizja? Ojciec chrzestny? A może to prawda, że na południu
świętuje się z pompą. W sumie na Sycylii widziałam kilka ślubów tuż po wyjściu
z kościoła i przyznam Wam szczerze, że była to kwintesencja szyku i elegancji.
Nie wiem. Jedno jest pewne: północne wesela mają swój specyficzny klimat,
którego niestety po dziś dzień nie jestem w stanie poczuć.
Fot. M. Matuszewska |
Cofnijmy się do 2008 roku...
Przed moim pierwszym włoskim ślubem, na Albiego czekał jego pierwszy
ślub w Polsce. Miał to być jego debiut na forum rodzinnym, więc obydwoje
czuliśmy, że jest to dosyć ważna sytuacja. Do tego wszystkiego byliśmy
świadkami a na ślubnym kobiercu stanęła moja siostra. Albi uspokoił mnie, że ma
już swój wyjściowy outfit, a ja głupia nie miałam więcej pytań. Opowiedziałam
mu o naszym tradycjach i zwyczajach, żeby wiedział na co ma się szykować.
Byliśmy gotowi.
Na kilka dni przed przylotem postanowił podpytać się mnie o radę. Był
niezdecydowany przy wyborze butów i podesłał mi tę oto fotkę:
...
Wdech i wydech.
A Twoja mama?
Mama mówi, że jest świetnie. Jeansy i koszula to przecież szczyt
elegancji!
...
Po jednej z pierwszych kłótni dałam mu do zrozumienia, że podarte jeansy
i trampki to nie jest strój na polskie wesele i że ma sobie kupić garnitur.
Jaki chce. Najlepiej czarny. Skomentował, że będzie wyglądał jak grabarz, ale
obietnicy dotrzymał.
Rozmowa ta na długo zapadła mi w pamięć i z jednej strony cieszyłam się
na moje pierwsze włoskie wesele, z drugiej miałam pewne obawy. Ziarenko
wątpliwości zostało zasiane a dodatkowo Albi dorzucił też kilka
"ciekawostek" z serii jak to Włosi potrafią się bawić.
Przyleciałam kilka dni przed weselem. W ręce wpadło mi zaproszenie i ku
mojemu wielkiemu zdziwieniu nie było na nim mojego imienia. Wiem. Byłam nowa w
tych kręgach i po prostu o mnie zapomnieli....szkoda tylko, że Albi był
świadkiem a para młoda to rzekomo jego najlepsi przyjaciele. Dziwne. Iść tak
bez zaproszenia...Co ciekawe nie byłam jedyna o której zapomniano i wśród
"niezaproszonych" znalazła się też dziewczyna brata Albiego, która
zna się z młodymi praktycznie od dziecka. No cóż. Takie małe nieporozumienie.
Bywa.
Jak się później okazało we Włoszech nie istnieją osoby towarzyszące. Jeślii
zapraszasz kolegów z pracy to koniecznie bez drugich połówek. Po co na nam na
weselu osoby których nie znamy? W sumie jest w tym jakaś logika. Ominęło mnie
już tym sposobem kilka ślubów. Na jednym z nich pojechałam około północy
odebrać mojego imprezowicza i zostałam "doproszona na tort", w dłoń
wciśnięto mi kieliszek szampana i para młoda przywitała mnie hasłem "jak
fajnie, że jesteś". Seriously? Czy były tam jakieś kamery?
Skoro już o ubiorach mowa to północnowłoski DRESS CODE prezentuje się następująco:
- panowie, jak już było to omawiane, prezentują się w jeansach i
koszulach. Nieliczne przypadki ujrzymy w elegantszej wersji.
- panie - tutaj następuje większe zróżnicowanie. Niektóre wystrojone jak
na bal do księcia, inne w spodniach. Większość z nich obowiązkowo wbija się w
kilkunastocentymetrowe szpile, bo przecież niższych nie produkują (przekonałam
się ostatnio o tym na własnej skórze).
- pan młody - standardowo i elegancko.
- panna młoda - tutaj również bardzo często pozostają przy tradycyjnych
kieckach, ale czasami ujrzymy je w jakimś żywszym kolorze. Widziałam już
czerwone, zielone, bordowe czy niebieskie sukienki. Jest fun. A jak nie
sukienki to jakieś kolorowe dodatki. Każda panna młoda musi być przecież
wyjątkowa.
Wróćmy do imprezy. Wieczór przed weselem wybraliśmy się o godzinie 23.00
na "przystrajanie" miasta. O szczegółach możecie przeczytać tutaj.
Nie skomentuje faktu, że wróciliśmy do domu chwiejnym krokiem bodajże o drugiej
czy trzeciej nad ranem.
Ślub o ile dobrze pamiętam był o jedenastej, więc impreza zaczęła się
dość wcześnie. Aperitiv w domu pana młodego postawił nas na nogi i byliśmy
gotowi na całodniowe balowanie.
Msza przebiegła całkiem spokojnie. Ku mojemu zdziwieniu kościół był
wyludniony, bo jak się później okazało większość zaproszonych gości w trakcie
ceremonii siedziała w .... barze. Przy młodych ostała się tylko najbliższa
rodzina, świadkowie i niezorientowana ja. Po wyjściu z kościoła zobaczyłam
roześmiane buźki i zamglone oczka. Ryż sypał się kilogramami. Brutalnie
obrzucona para młoda ratowała się uśmiechem a panna młoda do końca imprezy
wyjmowała ziarenka ryżu z włosów i stanika.
Życzenia? Tak czy nie? Nie było żadnej kolejki, niektórzy podchodzili i
składali życzenia, inni wsiedli do aut a Albi wytłumaczył mi, że to w sumie nie
jest moment na wręczanie prezentów. Okej. Co kraj to obyczaj. Jak się później
okazało, wiele osób wybiera się do młodych do domu (kilka dni przed weselem) i
wtedy wręczają prezenty, koperty i tym podobne. Kwiatów nie widziałam
praktycznie nigdy na żadnym ze ślubów. Nie ma też zamienników takich jak
butelki wina, książki czy zabawki dla dzieci. Null.
Po mszy wsiedliśmy do auta (głupia i naiwna ja myślałam, że jedziemy już
do restauracji) i wybraliśmy się do baru na rynku. My, świadkowa, czyli siostra
pana młodego i grupa znajomych (10-15 osób). Misja - picie. Siedzieliśmy tam
dobre 20 minut, gadając o pogodzie, wczorajszym meczu i innych pierdołach
niezwiązanych totalnie z uroczystością. W międzyczasie reszta gości zmierzała
już w kierunku restauracji, gdzie czekał na nas wielki aperitiv na tarasie z
pyszniutkim jedzeniem i musującym winkiem. Nasza ekipa pojawiła się po jakiś 30
minutach, kiedy większość bufetu została już pożarta a my potulnie zasiedliśmy
do stołu.
Pierwszą rzeczą, która rzuciła mi się w oczy były puste stoły. Drugą -
stolik pary młodej, odseparowany od reszty towarzystwa. Trzecią - brak młodych.
Początek biesiadowania jest idealnym momentem na zrobienie sesji fotograficznej
i często para młoda opuszcza pierwszą część imprezy i przepada na godzinę czy
półtorej. Goście bawią się sami.
Ruszyliśmy z menu. Na start poszły przystawki, czyli antipasti.
Serwowano nam je jedno za drugim z prędkością światła a zaraz po nich były
dokładki dla największych głodomorów. Po przystawkach przyszła pora na pierwsze
dania (primi piatti), czyli spróbować możecie wtedy różnego rodzaju makaronów,
ravioli, gnocchi czy risotto. Z reguły podawane są dwa pierwsze dania. W tym
momencie zaczęłam się już toczyć, a byliśmy dopiero w połowie menu. Na ratunek
przyszła nam PAUSA, czyli jeden wielki odpoczynek od szamy. Ach..zapomniałam
dodać, że na północy nie tańczymy. Nie ma zespołu, dj-a ani też często nawet
muzyczki z płyty. Cicho nie jest, bo Włosi są krzykliwi i potrafią przyprawić
szybko o ból głowy swoim gadaniem, więc muzyka by im tylko przeszkadzała.
W trakcie pauzy każdy robi to na co ma ochotę. Jest przerwa na fajka, na
kawę (za którą bardzo często trzeba płacić, open bar na włoskich weselach jest
rzadkością) czy na spacer. Męska część towarzystwa bardzo często wczytuje się w
gazety czy zasiada przed telewizorem i ogląda sobotni mecz. Przyznam się Wam,
że nie wiedziałam totalnie co mamy ze sobą zrobić a przerwa taka może trwać i
do godziny. Jeśli przy restauracji/hotelu znajduje się basen gwarantowaną
atrakcją jest przerwa na plażing. Z reguły moczą się panowie i dzieci.
Po przerwie nadchodzi pora na drugie dania. W międzyczasie serwowany
jest też jakiś cytrynowy czy grejpfrutowy sorbet zakrapiany kropelką wódki.
A...jak już o wódce mowa :) W trakcie włoskiego wesela wypijemy dużo
wina i wody, które znajdują sie już na stołach. Dla bardziej wybrednych
znajdzie się i piwo (często na koszt gości). W kwestii mocniejszych trunków
należy wybrać się do baru i jak już wcześniej wspomniałam, każdy płaci za
siebie.
Na koniec imprezy wjeżdża tort lub baaardzo często zmieniana jest sala,
gdzie przygotowany jest bufet ze słodkościami (na jednym z wesel zmienialiśmy
chyba z pięć sal...). Po torcie serwowana jest kawa, która kończy zaleganie za
stołem. Na moim pierwszym historycznym weselu po torcie posprzątano salę,
zniknęły butelki z winem i wodą a nam postawiono kilka półmisków z owocami i
dwa dzbanki z sokami.
Wydawać by się mogło, że to już finisz i wtedy na sam samiutki koniec przyjeżdża
muzyk, dj czy inny pan np. obsługujący karaoke. Rozstawia się przy gościach i
około dziesiątej zaczyna puszczać "muzykę". Parkiet świeci pustkami a
głównymi tancerzami są kilkuletnie dzieciaki. Hitem jest karaoke, które
najczęściej jest okupowane przez znajomych pana młodego i najwytrwalszych
barowiczów. Bardzo popularne jest dopraszanie kolegów z pracy czy dalszych
znajomych na finałową część imprezy - przychodzą wtedy pełni energii,
praktycznie jako jedyni konsumują słodkości z bufetu i są w stanie powyginać
się na parkiecie, bo nie napuchli jeszcze od jedzenia :) A do tego przynoszą
"śmieszne" gadżety - sami oceńcie czy chcielibyście mieć takie
atrakcje na własnym weselu.
Budyniowy kibelek |
I jak podoba się Wam północnowłoskie wesele? Uwierzcie mi, nie jest to
jeden przypadek. Byłam już na kilku weselach a w moim miejscu pracy widziałam
już kilkanaście innych. Schemat mniej więcej jest zawsze taki sam :)
mg
2 komentarze
Bywałam na weselach na Sycylii, ale tam goście byli ubrani elegancko. Na przyjęciu para młoda roznosi wśród gości woreczki z mini prezentami (glazurowane migdały z Sulmony, srebrne figurki) i robi sobie zdjęcia z każdym stolikiem. Tańców nie było, co najwyżej dyskretna muzyka. Jedzenie dobre, nikt mi nie kazał za nic płacić. Wystarczy popatrzeć przed kościołem na weselników, są elegancko ubrani, panie bardzo często w pięknych kapeluszach. Nie widziałam panny młodej w kolorowej sukni. Może Sycylia jest bardziej tradycyjna, ale to dobrze. Bylejakość pozostawmy sobie na codzień.
OdpowiedzUsuńOj tak! Zgadzam się w pełni! Bylejakość powinna być na codzień!
Usuń