Ślub all'italiana, czyli opowieść o moim największym kulturowym rozczarowaniu.

by - piątek, 9 czerwca 2017 05:32

Ach te włoskie śluby...tysiące zaproszonych gości, muzyka na żywo, tańce, zabawy a do tego wszystkiego pyszne jedzenie i alkohol lejący się strumieniami. Skąd w mojej głowie wykreował się taki obraz włoskiego wesela?? Kto jest winny? Telewizja? Ojciec chrzestny? A może to prawda, że na południu świętuje się z pompą. W sumie na Sycylii widziałam kilka ślubów tuż po wyjściu z kościoła i przyznam Wam szczerze, że była to kwintesencja szyku i elegancji. Nie wiem. Jedno jest pewne: północne wesela mają swój specyficzny klimat, którego niestety po dziś dzień nie jestem w stanie poczuć.
Fot. M. Matuszewska

Cofnijmy się do 2008 roku...

Przed moim pierwszym włoskim ślubem, na Albiego czekał jego pierwszy ślub w Polsce. Miał to być jego debiut na forum rodzinnym, więc obydwoje czuliśmy, że jest to dosyć ważna sytuacja. Do tego wszystkiego byliśmy świadkami a na ślubnym kobiercu stanęła moja siostra. Albi uspokoił mnie, że ma już swój wyjściowy outfit, a ja głupia nie miałam więcej pytań. Opowiedziałam mu o naszym tradycjach i zwyczajach, żeby wiedział na co ma się szykować. Byliśmy gotowi.

Na kilka dni przed przylotem postanowił podpytać się mnie o radę. Był niezdecydowany przy wyborze butów i podesłał mi tę oto fotkę:


 Zamarłam. Huk z butami, ale spodnie??? Czy ktoś cię w tym widział? I ruszyło jedno wielkie oburzenie, że spodnie są super i ile on za nie zapłacił. A i najważniejsze, że był w tych spodniach ŚWIADKIEM na ślubie swojego BRATA i wszyscy go chwalili za super ubranie.

...

Wdech i wydech.

A Twoja mama?

Mama mówi, że jest świetnie. Jeansy i koszula to przecież szczyt elegancji!

...

Po jednej z pierwszych kłótni dałam mu do zrozumienia, że podarte jeansy i trampki to nie jest strój na polskie wesele i że ma sobie kupić garnitur. Jaki chce. Najlepiej czarny. Skomentował, że będzie wyglądał jak grabarz, ale obietnicy dotrzymał.

Rozmowa ta na długo zapadła mi w pamięć i z jednej strony cieszyłam się na moje pierwsze włoskie wesele, z drugiej miałam pewne obawy. Ziarenko wątpliwości zostało zasiane a dodatkowo Albi dorzucił też kilka "ciekawostek" z serii jak to Włosi potrafią się bawić.

Przyleciałam kilka dni przed weselem. W ręce wpadło mi zaproszenie i ku mojemu wielkiemu zdziwieniu nie było na nim mojego imienia. Wiem. Byłam nowa w tych kręgach i po prostu o mnie zapomnieli....szkoda tylko, że Albi był świadkiem a para młoda to rzekomo jego najlepsi przyjaciele. Dziwne. Iść tak bez zaproszenia...Co ciekawe nie byłam jedyna o której zapomniano i wśród "niezaproszonych" znalazła się też dziewczyna brata Albiego, która zna się z młodymi praktycznie od dziecka. No cóż. Takie małe nieporozumienie. Bywa.

Jak się później okazało we Włoszech nie istnieją osoby towarzyszące. Jeślii zapraszasz kolegów z pracy to koniecznie bez drugich połówek. Po co na nam na weselu osoby których nie znamy? W sumie jest w tym jakaś logika. Ominęło mnie już tym sposobem kilka ślubów. Na jednym z nich pojechałam około północy odebrać mojego imprezowicza i zostałam "doproszona na tort", w dłoń wciśnięto mi kieliszek szampana i para młoda przywitała mnie hasłem "jak fajnie, że jesteś". Seriously? Czy były tam jakieś kamery?

Skoro już o ubiorach mowa to północnowłoski DRESS CODE prezentuje się następująco:

- panowie, jak już było to omawiane, prezentują się w jeansach i koszulach. Nieliczne przypadki ujrzymy w elegantszej wersji.


- panie - tutaj następuje większe zróżnicowanie. Niektóre wystrojone jak na bal do księcia, inne w spodniach. Większość z nich obowiązkowo wbija się w kilkunastocentymetrowe szpile, bo przecież niższych nie produkują (przekonałam się ostatnio o tym na własnej skórze).


- pan młody - standardowo i elegancko.

- panna młoda - tutaj również bardzo często pozostają przy tradycyjnych kieckach, ale czasami ujrzymy je w jakimś żywszym kolorze. Widziałam już czerwone, zielone, bordowe czy niebieskie sukienki. Jest fun. A jak nie sukienki to jakieś kolorowe dodatki. Każda panna młoda musi być przecież wyjątkowa.

Wróćmy do imprezy. Wieczór przed weselem wybraliśmy się o godzinie 23.00 na "przystrajanie" miasta. O szczegółach możecie przeczytać tutaj. Nie skomentuje faktu, że wróciliśmy do domu chwiejnym krokiem bodajże o drugiej czy trzeciej nad ranem.

Ślub o ile dobrze pamiętam był o jedenastej, więc impreza zaczęła się dość wcześnie. Aperitiv w domu pana młodego postawił nas na nogi i byliśmy gotowi na całodniowe balowanie.

Msza przebiegła całkiem spokojnie. Ku mojemu zdziwieniu kościół był wyludniony, bo jak się później okazało większość zaproszonych gości w trakcie ceremonii siedziała w .... barze. Przy młodych ostała się tylko najbliższa rodzina, świadkowie i niezorientowana ja. Po wyjściu z kościoła zobaczyłam roześmiane buźki i zamglone oczka. Ryż sypał się kilogramami. Brutalnie obrzucona para młoda ratowała się uśmiechem a panna młoda do końca imprezy wyjmowała ziarenka ryżu z włosów i stanika.










Życzenia? Tak czy nie? Nie było żadnej kolejki, niektórzy podchodzili i składali życzenia, inni wsiedli do aut a Albi wytłumaczył mi, że to w sumie nie jest moment na wręczanie prezentów. Okej. Co kraj to obyczaj. Jak się później okazało, wiele osób wybiera się do młodych do domu (kilka dni przed weselem) i wtedy wręczają prezenty, koperty i tym podobne. Kwiatów nie widziałam praktycznie nigdy na żadnym ze ślubów. Nie ma też zamienników takich jak butelki wina, książki czy zabawki dla dzieci. Null.

Po mszy wsiedliśmy do auta (głupia i naiwna ja myślałam, że jedziemy już do restauracji) i wybraliśmy się do baru na rynku. My, świadkowa, czyli siostra pana młodego i grupa znajomych (10-15 osób). Misja - picie. Siedzieliśmy tam dobre 20 minut, gadając o pogodzie, wczorajszym meczu i innych pierdołach niezwiązanych totalnie z uroczystością. W międzyczasie reszta gości zmierzała już w kierunku restauracji, gdzie czekał na nas wielki aperitiv na tarasie z pyszniutkim jedzeniem i musującym winkiem. Nasza ekipa pojawiła się po jakiś 30 minutach, kiedy większość bufetu została już pożarta a my potulnie zasiedliśmy do stołu.

Pierwszą rzeczą, która rzuciła mi się w oczy były puste stoły. Drugą - stolik pary młodej, odseparowany od reszty towarzystwa. Trzecią - brak młodych. Początek biesiadowania jest idealnym momentem na zrobienie sesji fotograficznej i często para młoda opuszcza pierwszą część imprezy i przepada na godzinę czy półtorej. Goście bawią się sami.

Ruszyliśmy z menu. Na start poszły przystawki, czyli antipasti. Serwowano nam je jedno za drugim z prędkością światła a zaraz po nich były dokładki dla największych głodomorów. Po przystawkach przyszła pora na pierwsze dania (primi piatti), czyli spróbować możecie wtedy różnego rodzaju makaronów, ravioli, gnocchi czy risotto. Z reguły podawane są dwa pierwsze dania. W tym momencie zaczęłam się już toczyć, a byliśmy dopiero w połowie menu. Na ratunek przyszła nam PAUSA, czyli jeden wielki odpoczynek od szamy. Ach..zapomniałam dodać, że na północy nie tańczymy. Nie ma zespołu, dj-a ani też często nawet muzyczki z płyty. Cicho nie jest, bo Włosi są krzykliwi i potrafią przyprawić szybko o ból głowy swoim gadaniem, więc muzyka by im tylko przeszkadzała.




W trakcie pauzy każdy robi to na co ma ochotę. Jest przerwa na fajka, na kawę (za którą bardzo często trzeba płacić, open bar na włoskich weselach jest rzadkością) czy na spacer. Męska część towarzystwa bardzo często wczytuje się w gazety czy zasiada przed telewizorem i ogląda sobotni mecz. Przyznam się Wam, że nie wiedziałam totalnie co mamy ze sobą zrobić a przerwa taka może trwać i do godziny. Jeśli przy restauracji/hotelu znajduje się basen gwarantowaną atrakcją jest przerwa na plażing. Z reguły moczą się panowie i dzieci.


Po przerwie nadchodzi pora na drugie dania. W międzyczasie serwowany jest też jakiś cytrynowy czy grejpfrutowy sorbet zakrapiany kropelką wódki.

A...jak już o wódce mowa :) W trakcie włoskiego wesela wypijemy dużo wina i wody, które znajdują sie już na stołach. Dla bardziej wybrednych znajdzie się i piwo (często na koszt gości). W kwestii mocniejszych trunków należy wybrać się do baru i jak już wcześniej wspomniałam, każdy płaci za siebie.

Na koniec imprezy wjeżdża tort lub baaardzo często zmieniana jest sala, gdzie przygotowany jest bufet ze słodkościami (na jednym z wesel zmienialiśmy chyba z pięć sal...). Po torcie serwowana jest kawa, która kończy zaleganie za stołem. Na moim pierwszym historycznym weselu po torcie posprzątano salę, zniknęły butelki z winem i wodą a nam postawiono kilka półmisków z owocami i dwa dzbanki z sokami.

Wydawać by się mogło, że to już finisz i wtedy na sam samiutki koniec przyjeżdża muzyk, dj czy inny pan np. obsługujący karaoke. Rozstawia się przy gościach i około dziesiątej zaczyna puszczać "muzykę". Parkiet świeci pustkami a głównymi tancerzami są kilkuletnie dzieciaki. Hitem jest karaoke, które najczęściej jest okupowane przez znajomych pana młodego i najwytrwalszych barowiczów. Bardzo popularne jest dopraszanie kolegów z pracy czy dalszych znajomych na finałową część imprezy - przychodzą wtedy pełni energii, praktycznie jako jedyni konsumują słodkości z bufetu i są w stanie powyginać się na parkiecie, bo nie napuchli jeszcze od jedzenia :) A do tego przynoszą "śmieszne" gadżety - sami oceńcie czy chcielibyście mieć takie atrakcje na własnym weselu.




Budyniowy kibelek



I jak podoba się Wam północnowłoskie wesele? Uwierzcie mi, nie jest to jeden przypadek. Byłam już na kilku weselach a w moim miejscu pracy widziałam już kilkanaście innych. Schemat mniej więcej jest zawsze taki sam :)


mg

You May Also Like

2 komentarze

  1. Bywałam na weselach na Sycylii, ale tam goście byli ubrani elegancko. Na przyjęciu para młoda roznosi wśród gości woreczki z mini prezentami (glazurowane migdały z Sulmony, srebrne figurki) i robi sobie zdjęcia z każdym stolikiem. Tańców nie było, co najwyżej dyskretna muzyka. Jedzenie dobre, nikt mi nie kazał za nic płacić. Wystarczy popatrzeć przed kościołem na weselników, są elegancko ubrani, panie bardzo często w pięknych kapeluszach. Nie widziałam panny młodej w kolorowej sukni. Może Sycylia jest bardziej tradycyjna, ale to dobrze. Bylejakość pozostawmy sobie na codzień.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj tak! Zgadzam się w pełni! Bylejakość powinna być na codzień!

      Usuń