Od zera do bohatera, czyli o tym jak nauczyłam się włoskiego
Moja historia z włoskim
rozpoczęła się w dniu kiedy poznałam mojego męża Albiego, czyli dokładnie w czerwcu 2007
roku. Całkiem przypadkiem miałam pomagać
w tłumaczeniach z angielskiego i zająć się włoską grupą muzyków, która
przyjechała na koncert i wymianę kulturową do mojego rodzinnego miasta w ramach
współpracy miast bliźniaczych. Byłam po maturze w trakcie moich najdłuższych
wakacji życia, więc było to dla mnie nowe i ciekawe doświadczenie. Nigdy wcześniej nie byłam we Włoszech, nie
miałam też styczności z Włochami ani z językiem. Totalne zero. Tego dnia padły
pierwsze słowa takie jak "ciao", "buongiorno" czy "grazie". Zadowolona powtarzałam
wszystkie z nich a Włosi zadowoleni przyklaskiwali. Byłam "brava". Zanim
się obejrzałam, wymiana się skończyła i odwieźliśmy grupę na lotnisko. Kilka
zakręconych dni i tyle.
Dwa miesiące później wraz z grupą
dzieciaków, które brały udział w wymianie, pojechaliśmy do Włoch z rewizytą. Otworzyłam
szeroko oczy i chłonęłam jak gąbeczka całkowicie obcy i nieznany dla mnie
świat. Czułam się jakbym przeniosła się na inną planetę. Wszystko było takie
niezwykłe, inne, nowe... A do tego włoski. Taki melodyjny, ciekawy, przyjemny
dla ucha. Nauczyłam się kolejnych słów , część z nich została zapisana w
notesie...Ale wszystko kiedyś się kończy, prawda? Wróciłam do Polski, do moich
zobowiązań i planów.
Przez kolejny rok zajęłam się
nauką nowego języka, który był przedmiotem moich studiów, czyli... czeskiego.
Wybrałam się na slawistykę i to z nią wiązałam moją przyszłość. W międzyczasie
w moim życiu pojawił się na stałe Albi, który wytrwale walczył o naszą
znajomość, która z czasem przerodziła się w coś poważniejszego. Dogadywaliśmy
się po angielsku, więc włoskie słowa pojawiały się sporadycznie. Spotkaliśmy
się kilka razy w Polsce a do Włoch (w ramach zapoznawczej wizyty z całą rodziną i znajomymi) poleciałam dokładnie rok po pierwszym wyjeździe. Przez cały ten czas poziom mojego włoskiego nie drgnął.
Na drugim roku studiów
postanowiłam zapisać się na lektorat z włoskiego. Nie chciałam tracić czasu,
więc znajoma napisała za mnie test online dzięki czemu rozpoczęłam kurs na
poziomie A2 a nie A1. W międzyczasie poszłam na pięć/sześć prywatnych lekcji, żeby
mieć jakiekolwiek pojęcie o podstawach. Kurs ukończyłam z bardzo dobrym
wynikiem i w odróżnieniu od pozostałych studentek miałam ogromną satysfakcję z
nauki i mega motywację. Kurs jak to lektorat, nie porywał. Prowadzący załamywał
ręce, bo większość osób w grupie traktowała go jako totalnie niepotrzebny
przedmiot. Byle zaliczyć i mieć z głowy. Po roku takiej nauki zaczęłam pomału
mówić. Z błędami i to jakimi. Albi łapał się za głowę, ale wytrwale mnie
poprawiał. Złościłam się niesamowicie, ale nie poddawałam się. Na trzecim roku
kontynuowałam lektorat. Nowy prowadzący miał okropny akcent, ale zarażał
entuzjazmem. Poza zajęciami uczyłam się sporo w domu. Dużo chętniej niż do
dziejów Słowian, zaglądałam do moich ćwiczeń z włoskiego. Kupiłam kilka
dodatkowych książek i starałam się przeglądać je w każdej wolnej chwili. Była
to nieustanna walka między czeskim a włoskim. Czwarty semestr włoskiego rozpoczął się fatalnie.
Zmienił nam się na nowo prowadzący i po dwóch zajęciach szukałam na gwałt innego
lektoratu. Nowa doktorantka chciała nas zakatować gramatyką i tekstami o
polityce. W porę uciekłam i znalazłam prowadzącego, który być może nie uczył za
dobrze, ale rozkochał nas we włoskim. Zajęcia były lekkie i przyjemne. A dodatkowe tempo narzucałam sobie w domu.
Dwa lata nauki były idealnym
startem. Dogadywałam się po włosku. Przyjazdy do Włoch były już totalnie inne.
Rozumiałam o czym rozmawiali inni i mogłam zapytać się o to i owo. Zły akcent, zła wymowa, złe słowa....były lepsze i
gorsze chwile. Początki były hiper trudne. Co z tego że umiesz się przedstawić
i powiedzieć, że u Ciebie wszystko ok...jak nie potrafisz z nikim o niczym więcej porozmawiać.
Ciao! Come va?
Ciao! Bene! E tu? Come stai?
Bene.
Bene.
.... (cisza)
Czułam, że byłam trochę z boku. Chciałam
rozumieć o czym mówili inni i nie wystarczało mi już sił, żeby brać czynny udział
w dyskusjach. Z czasem pojawiło sie też zwątpienie. Nic nie ma sensu, i tak się
nie nauczę i tak NIGDY nie dojdę do perfekcji. Czasami bałam się o coś zapytać,
żeby nie zrobić błędu. Było mi wstyd, że po 2 latach nauki wciąż potrafiłam
zrobić tak proste i głupie byki. Nie mówiąc już o poprawnej gramatyce, której
przecież poziom zatrzymał się na lichym B1. W takich momentach pomagał mi Albi.
Cierpliwie tłumaczył mi każdy szczegół. Poprawiał mnie, a do tego potrafił
dorzucić też kilka słów krytyki. Włosi potrafią się zachwycić każdym
"buongiorno" i mówisz już dla nich perfekcyjnie po włosku. Mój
prywatny nauczyciel przywiązywał dużą wagę do akcentu. Powtarzał, że nie
istnieje coś takiego jak WŁOSKI akcent. Włoski akcent mają tylko obcokrajowcy.
Ja musiałam nauczyć sie akcentu z Brescii.
Rezygnacja przeplatała się z
entuzjazmem. Kiedy czułam się źle z moim włoskim, starałam się go coraz więcej
uczyć. Nie odkładałam niczego na później. Każdy wyjazd do Włoch był wielką
próbą i wyzwaniem. Bawiło mnie to, że często nie rozumiałam tego co mówili inni
i Albi tłumaczył ich z włoskiego na MÓJ włoski. Używał prostszych słów, które
wiedział że znam. Po dwóch latach odkąd rozpoczęłam naukę zaczęliśmy rozmawiać
tylko i wyłącznie po włosku. Nie było wyjaśnień po angielsku, musiałam prostymi
słowami opisać każdego słowo, którego nie znałam. Dom obkleiłam karteczkami. W
torbie miałam zawsze jakiś zeszyt z włoskimi słówkami. Starałam się myśleć po
włosku. Ale wciąż było to dla mnie za mało.
Myliły mi się słowa, mieszałam
włoski z dialektem. Nie znałam formy na Pan/Pani i dzięki temu byłam z
wszystkimi na ty. W restauracjach Albi zamawiał za mnie. Często wstydziłam się
o coś zapytać. Przyznam szczerze, że miałam ku temu powody. Jednego pamiętnego
dnia udaliśmy się na wypad do Mantowy. Cudowne, piękne miasto. Usiedliśmy w
knajpie, żeby coś zjeść. Zamówiłam słynne ravioli z dynią, do tego wino i mieliśmy
totalny chill out na słoneczku. Wstałam, żeby udać się do toalety. Weszłam do
środka. Nie widząc żadnych drzwi z napisem wc/toilette podeszłam do kelnerki i
spytałam się z całkiem poważną miną:
Scusa, dov'e' il cesso?
(w wolnym tłumaczeniu - sorry,
gdzie jest kibel?)
Kobitka spojrzała na mnie z lekko
przerażoną miną i odpowiedziała:
Scusi?
(przepraszam?)
Nie zdając sobie sprawy z mojej totalnej
gafy, powtórzyłam POMAŁU I WYRAŹNIE całe moje piękne zdanie oddzielając każde
pojedyncze słowo:
DOVE - E' - IL - CESSO?
Poczułam na sobie wzrok kelnerów
i innych klientów. Uśmieszki tu i tam. Kelnerka na spokojnie wytłumaczyła mi
gdzie była toaleta. A ja pomału zrozumiałam, że coś było nie tak. Albi umarł
prawie ze śmiechu, ja się obraziłam, wykrzyczałam mu, że to jego wina i że jest
beznadziejnym nauczycielem.
Do tej pory powtarzam sobie, że
każdy uczy się na błędach.
Odkąd mieszkam na stałe we
Włoszech, czuję niesamowitą różnicę. Włoski stał się oficjalnie moim drugim
językiem. Nie jestem perfekcyjna i wciąż czuję braki. Zapisałam się na kurs
włoskiego dla obcokrajowców. Byłam w najwyższej poziomowo grupie, która i tak
była dla mnie za słaba. Na tym samym poziomie co i ja były może ze dwie osoby. Po
roku nauki wspólnie z jedną Rosjanką podeszłyśmy do certyfikatu C1 i zdałyśmy
go bez większych przygotowań i robienia tysiąca testów próbnych. Ustny był
totalnym spontanem i przed egzaminem nie wiedziałam nawet do końca jak on wygląda.
Mam papierek. I co z tego? Przede
mną jeszcze dużo nauki. Codziennie pojawia się w moim życiu jakaś nowość,
jakieś nowe słowo czy zwrot. Jeśli nie jest to włoski, to uczę się dialektu.
Największą satysfakcją nie są dla mnie komplementy. Najlepiej jest mi jak Włosi
nie słyszą, że nie jestem Włoszką. Kiedyś było to ewidentne i pytanie o moją
narodowość przewijało się kilka razy dziennie. Teraz jest już rzadkością.
mg
0 komentarze